70 lat temu w kopalni „Sośnica” w Gliwicach zginęło 42 górników

bialyorzel24.com 1 dzień temu

30 maja 1955 r. w kopalni „Sośnica” w Gliwicach wybuchł pożar. W tej jednej z największych katastrof górniczych po II wojnie światowej zginęło aż 42 górników. Władze próbowały to ukryć – pilnowały, by w żadnym zakładzie pogrzebowym nie zamówiono więcej niż dwóch trumien.

KWK Sośnica-Makoszowy w Gliwicach, 08.01.2015. Fot. PAP/Andrzej Grygiel

Pożar w kopalni „Sośnica” był jednym z wielu tragicznych wypadków górniczych w Polsce po II wojnie światowej. Władzom zależało na jak największym wydobyciu węgla, życie i zdrowie górników liczyło się dużo mniej. W 1945 r. kilkadziesiąt tysięcy doświadczonych górników zostało podstępem wywiezionych do obozów pracy w ZSRR, ich miejsce zajmowali pracownicy bez żadnego przygotowania, były wśród nich kobiety i dzieci.

„Znamy przypadki, iż pod ziemią pracowali 15- i 16-letni chłopcy. Uczyli się zawodu w trakcie pracy. Wielu z nich przypłaciło to wypadkami, a choćby śmiercią” – tak o górnictwie polskim tuż po II wojnie światowej opowiadał PAP Jan Woźniak, kustosz Izby Tradycji KWK Sośnica w Gliwicach i były górnik.

Wyjaśnił, iż w „Sośnicy” do wydobycia węgla kierowano również tzw. pracowników specjalnych, czyli robotników przymusowych. Byli potrzebni, bo praca była tak ciężka i niebezpieczna, iż kopalniom wciąż brakowało ludzi. Wśród ofiar tragicznego pożaru w „Sośnicy” również byli pracownicy specjalni, najmłodsi z nich mieli po 17 lat.

Gdyby wierzyć władzom, sytuacja w górnictwie przedstawiała się dużo lepiej. Chwaliły się one rosnącymi z roku na rok wydatkami na poprawę stanu bezpieczeństwa i wyposażenie stacji ratownictwa górniczego. Szczegółowe statystyki przedstawił Jerzy Jaros w opublikowanej jeszcze w czasach PRL-u „Historii górnictwa węglowego w Polsce Ludowej”. „Łączne wydatki na poprawę stanu bezpieczeństwa i higieny pracy w resorcie górnictwa w 1953 r. wynosiły 220 mln zł, w 1954 r. – 270 mln zł, a w 1955 r. – 273 mln zł. Organizacja służby ratowniczej (…) nie uległa zmianom, poprawiało się jednak wyposażenie zarówno okręgowych, jak i kopalnianych stacji ratownictwa górniczego” – podkreślił.

Jednak bardziej niż o wydatki na poprawę bezpieczeństwa władze dbały o to, żeby zatajać wiadomości o wypadkach. Dopiero wiele lat później badaczom udało się ustalić, iż każdego roku w Polsce ginęło wtedy dużo więcej górników niż np. w kopalniach francuskich czy belgijskich.

Częstą przyczyną wypadków były pożary czy wybuchy metanu – na skutek wszystkich wypadków górniczych między 1950 a 1959 r. śmierć poniosło co najmniej kilkaset osób.

Zdaniem Woźniaka rok przed wydarzeniami z Sośnicy był dla górnictwa najtragiczniejszy. „Wskaźnik śmiertelności na 1 mln ton wydobycia wyniósł 6,6 – to znaczy, iż na 90 mln ton wydobytego węgla wskutek wypadków zginęło 585 osób” – powiedział.

Pomimo formalnego zwiększania nakładów finansowych na poprawę bezpieczeństwa w kopalniach w latach stalinizmu liczyło się przede wszystkim zwiększenie ilości wydobywanego surowca, zwłaszcza w ramach realizowanego wówczas planu sześcioletniego. Władze partyjne i ministerialne wywierały presję na kierownictwa kopalń i egzekwowały wykonywanie narzucanych planów i norm.

Według Woźniaka „wykonywanie planów za wszelką cenę powodowało często łamanie zasad i warunków bezpiecznej pracy, określanych przez przepisy górnicze”.

Nawet Jaros w swojej książce napisanej w czasach PRL-u przyznał: „Kierownictwo resortu górnictwa oraz Związek Zawodowy Górników przez długi okres nie poświęcały należytej uwagi zagadnieniom bezpieczeństwa pracy w kopalniach, koncentrując swoje wysiłki na zwiększeniu wydobycia węgla. W oficjalnych wypowiedziach stwierdzano, iż wypadki są spowodowane przede wszystkim lekceważeniem obowiązujących przepisów przez załogi i personel nadzorczy oraz nieostrożnością ze strony samych poszkodowanych bądź też sabotażami”.

Bezpośrednia przyczyna pożaru w „Sośnicy” nie jest znana – wiadomo, iż pożar wybuchł w komorze narzędziowej. Mówi się o zaprószeniu ognia przez papierosa (pomimo obowiązującego już wówczas zakazu palenia w kopalniach) lub lampę karbidową o otwartym płomieniu (tego rodzaju źródła oświetlenia zdarzały się jeszcze w latach 50. w Polsce, chociaż w momencie katastrofy wychodziły już z użycia).

Jednak okoliczności, które doprowadziły do tragedii, były znacznie bardziej złożone. Główną przyczyną rozległego pożaru były problemy z wentylacją. W pokładzie węgla wykonano kilka pochylni, którymi od dołu do góry, między chodnikiem przewozowym a wentylacyjnym, przepływało do góry świeże powietrze. Warunki geologiczne oraz prawdopodobnie wiele zaniedbań doprowadziły do zacieśnienia się chodnika wentylacyjnego na poziomie 460 metrów pod ziemią. To wymusiło konieczność przewietrzania wyrobisk sprężonym powietrzem, dostarczanym przez rurociągi z poziomu 550 m – doraźne rozwiązanie podyktowane było dążeniem do nieprzerwanego wydobycia węgla.

Jako pierwsi dym zauważyli po godz. 17 dwaj pracownicy obsługujący urządzenia odstawy węgla. „Po nieudanej próbie gaszenia pożaru jeden pobiegł na przecznicę B-5 na poziomie 500 do telefonu, aby zawiadomić dyspozytora kopalni, a drugi do przodka (na miejsce robót – PAP), aby poinformować górników o pożarze” – pisał Jan Woźniak w publikacji „Gliwice-Sośnica, ludzie i miejsca”.

Wkrótce trujące dymy pożarowe zaczęły wypełniać wyrobiska. Ich temperatura była tak wysoka, iż uniemożliwiała ludziom orientację w terenie. Górników pracujących na poziomie 460 m udało się uratować. Tego szczęścia nie miało jednak 41 pracowników kopalni na poziomie 550 m, którzy pracowali pod nadzorem sztygara Władysława Kosińskiego.

„Kilku zginęło w wyniku zatrucia tlenkiem węgla (…). 34 górników sztygar zgromadził na końcu ślepej pochylni nr XII, gdzie wykonali prowizoryczną tamę z desek i kamieni, uszczelnioną ubraniami. Doprowadzone rurociągiem sprężone powietrze utrzymywało nadciśnienie w prowizorycznym schronieniu i nie dopuszczało gazów pożarowych. Jednocześnie sprężone powietrze, wypływając z rurociągów poza miejscem pożaru, wypychało dymy, (…) które zadymiały cały rejon kopalni” – pisał Woźniak.

Zastęp ratowników kopalnianych został skierowany z poziomu 550 m do akcji ratowniczej. Ratownicy, pomimo aparatów oddechowych, doznali jednak udaru cieplnego z powodu wysokich temperatur powodowanych przez dym i nieodległy pożar. Wbrew ówczesnej praktyce nie byli związani ze sobą sznurem, co prowadziło do dezorganizacji ekipy w niezwykle ciężkich warunkach. Dwaj ratownicy – sztygarzy Kluczny i Staszkiewicz – zginęli w katastrofie, trzech pozostałych zostało uratowanych przez drugi zastęp ubezpieczający.

Drewniana obudowa chodnika kopalnianego, będąca wówczas już archaicznym rozwiązaniem, spłonęła. Spowodowało to częściowe zawalenie się stropu i uszkodzenie rurociągu. „Wypływające z niego powietrze podsycało pożar” – podkreślił Woźniak.

Na pomoc zostali wezwani ratownicy z Centralnej Stacji Ratownictwa Górniczego. Zaangażowano również 12 zastępów ratowniczych z innych kopalń.

Wówczas podjęto decyzję o odcięciu dostępu sprężonego powietrza i gaszeniu pożaru wodą z pomp strażackich ustawionych na przecznicy B-5. Akcja trwała kilka dni – ogień udało się częściowo opanować 31 maja.

„1 czerwca znaleziono ciało sztygara ratownika Klucznego, a na zmianie II – kolejnych sześć ciał. Z powodu wysokiej temperatury ratownicy musieli się gwałtownie wycofać. Przetransportowano ich z dołu dopiero 2 czerwca. W tym samym dniu wieczorem ratownicy dotarli do 34 ludzi sztygara Kosińskiego (…). Wszyscy zginęli. Na podstawie znalezionych zapisków robionych w notesie sztygara i kredą na hełmach górników stwierdzono, iż żyli jeszcze 31 maja o godz. 15, a więc prawię dobę po wybuchu pożaru”.

Górnicy „Sośnicy”, przewidując swoją śmierć, rzeczywiście pisali wówczas kredą po skórzanych hełmach – chcieli w ten sposób przekazać ostatnią wiadomość dla swoich rodzin i bliskich.

Akcja ratownicza zakończyła się 3 czerwca. W sumie w katastrofie zginęło 42 górników.

Jan Woźniak tak opisał sytuację panującą w pierwszych dniach czerwca, gdy udało odnaleźć się ciała wszystkich tych, którzy zginęli w wyniku pożaru: „Według opowiadań uczestników tych zdarzeń w wyniku wysokiej temperatury i czasu zwłoki były tak zmienione, iż wkładano je do przeciętych lutni blaszanych, przykrywano mundurami górniczymi i lutnie lutowano. Dopiero wtedy wkładane były do przywiezionych trumien”.

Władze zakazały informowania o wydarzeniu, nakładając całkowite embargo informacyjne na ten temat – ówczesne relacje prasowe milczą na temat tragicznego pożaru w kopalni „Sośnica”.

Winnych zaczęto szukać wśród ludzi odpowiedzialnych za kopalnię i prowadzenie akcji ratowniczej. Aby nie wywoływać podejrzeń, trumny przeznaczone dla zmarłych górników musiały być zakupione w wielu różnych zakładach pogrzebowych. Ówczesny zaopatrzeniowiec kopalni dostał polecenie, aby nie kupować więcej niż dwóch trumien w jednym zakładzie. Zmarłych górników zawieziono w trumnach do domów rodzinnych.

pt/jkrz/miś/mhr/PAP

Idź do oryginalnego materiału