W dawnych stajniach księcia Lubomirskiego w Przeworsku nie znajdzie się dziś wspaniałych rumaków. Jednak skarby tam zgromadzone skutecznie przenoszą do czasów, gdy strażacy w mundurach z płótna lnianego podrywali się na dźwięk gongów. Dzielnie ruszali do nierównej walki z ogniem. O sekretach tego zawodu i jedynych na Podkarpaciu tak okazałych zbiorach, opowiedział WOJCIECH KRUK, historyk i adiunkt z Muzeum Pożarnictwa w Przeworsku.
– Czym kiedyś gaszono pożary?
– Takim pierwszym sprzętem były… skórzane wiadra. Dopiero w XIV wieku wynaleziono szpryce. Do Polski dotarły późno, bo w XVI wieku. Początkowo posiadały je jedynie duże miasta jak Poznań, Kraków czy Piotrków Trybunalski.
– Szpryce?
– Były one podłużne, drewniane ale i mosiężne. Działały na zasadzie dzisiejszej strzykawki, czyli wciągano do nich wodę, przyciskano i woda z nich wylatywała. Był to raczej prymitywny sprzęt. W jednej szprycy mogło się zmieścić od litra do 7 litrów wody. Sam zasięg strumienia też nie był imponujący. Każdą obsługiwała jedna osoba. Ciekawostką jest, iż używano ich także w oblewany poniedziałek. W swoich zbiorach mamy takie szpryce. Jedna z nich – mosiężna francuska pochodzi z początku XX wieku.
– Strażacy nie mieli więc wielkich szans z pożarem?
– Dawniej, obowiązkiem każdego mieszkańca domu było posiadanie „sprzętu przeciwpożarowego”. Na chałupie musiał wisieć bosak, wiadro, czy drabina, dzięki którym jeszcze przed przyjazdem straży można było na własną rękę ratować dobytek. Chodzili kontrolerzy, którzy to sprawdzali. Kto nie miał tego sprzętu, musiał płacić kary.
Zachował się choćby dokument Antoniego Lubomirskiego, właściciela Przeworska z 16 sierpnia 1762 r., dotyczący: „zachowania naypilniejszey ostrożności od ognia”, w tym obowiązku stawiania wysokich murowanych kominów, posiadania przy domach kadzi na wodę, drabin, osęk oraz określający obowiązki stróżów miejskich nocnych względem „pilności ognia i złodzieja”.
Gongi, dzwonki, syreny
– Jak wzywano straż pożarną?
– Na wsiach stały różnego typu gongi. Tylko w naszych zbiorach mamy te wykonane z felgi od koła, z pocisku artylerii czy z odkładnicy, czyli części pługa. Znajdowały się w różnych miejscach wsi. W mniejszej miejscowości wystarczał jeden czy dwa. Gdy ktoś zauważył pożar jego obowiązkiem było dać sygnał. Wieszano też dzwonki na dachu remizy strażackiej – miały długi sznur, za który pociągano na alarm. Czasami używano też dzwonów kościelnych. Dostaliśmy kiedyś taki dzwon z 1748 r. pochodzący z dzwonnicy po dawnej cerkwi w Grzęsce. Człowiek, który go przyniósł potwierdził, iż korzystano z niego podczas wybuchu pożaru. Ponadto mamy w zbiorach późniejsze trąbki, sygnałówki i używane do dziś syreny na korbę z lat 50. i 60. Te, przechowywano w remizach.
– No właśnie. A jak wyglądały dawne remizy?
– To były stare drewniane szopy, stodoły lub niezamieszkałe domy.
– prawdopodobnie i mundury były mniej profesjonalne niż dziś.
– Stroje galowe używane podczas świąt, uroczystości czy parad nie różniły się tak bardzo od dzisiejszych. Bojowe – zdecydowanie tak. Strażacy zakładali mundury z płótna lnianego: spodnie i koszulę przypominającą katanę, głównie szyte przez żony strażaków. Mundury z okresu międzywojennego można zobaczyć w naszych zbiorach.
– Może chociaż hełmy lepiej chroniły?
– Hełmy bojowe były mosiężne – z grzebieniem, który dodatkowo zabezpieczał głowę strażaka przed np. spadającym sufitem czy belkami. Z tyłu miały kołnierze chroniące szyję. Duże wrażenie robią dziś też skórzane i mosiężne hełmy paradne z pięknymi ozdobami będące dziś arcydziełami sztuki rzemieślniczej. Mamy np. hełmy z okresu zaboru austriackiego, które zdobi wizerunek sokoła w locie z inicjałami SO co oznaczało Straż Ogniową. Używane były przez strażaków z terenu Galicji. Ponadto pruskie, rosyjskie i pochodzące z „Huty Ludwików” w Kielcach z 1938 r.
Przełomowe sikawki
– A jak strażacy radzili sobie z dymem?
– Jak umieli. Dopiero na początku XX wieku wynaleziono maski przeciwgazowe i aparaty tlenowe. Maska i pochłaniacz służył do ochrony dróg oddechowych strażaka przed działaniem szkodliwych dymów i gazów pożarowych. Natomiast aparat był duży i ciężki. Ważyły od kilku do choćby kilkunastu kilogramów! Służył on już do całkowitej izolacji dróg oddechowych strażaka i można było z niego korzystać w każdych warunkach, bez względu na zawartość tlenu w powietrzu. Mamy takie w naszych zbiorach – w formie plecakowej. W przeworskim muzeum można zobaczyć trzy takie cenne aparaty tlenowe: niemieckie Draegery z lat 40. XX wieku.
– Co było przełomem jeżeli chodzi o sprzęt strażacki?
– Przełomem stały się sikawki. Pojawiały się już w XVII wieku, jednak dopiero w XIX w. zaczęto stosować je w Polsce. Niestety, wszystkie modele – zarówno te do zaprzęgów konnych czy mniejsze – przenośne, tzw. taczkowe były drogie. Nie każda straż pożarna mogła sobie na nie pozwolić. Jak wyglądały można przekonać się w naszym muzeum. Mamy jedną z największych kolekcji w Polsce. Wśród najstarszych eksponatów są modele XIX-wieczne produkowane przez wiedeńską firmę Wm. Knaust. Obejrzeć tu można także sikawki lwowskie, sanockie, krakowskie, warszawskie czy tarnowskie. Każda sikawka w naszych zbiorach jest inna – nie mamy dwóch takich samych egzemplarzy.
·- Ile osób do obsługi wymagały sikawki?
– zwykle do pożaru potrzeba było kilkunastu ochotników. Duże sikawki do zaprzęgu konnego musiało obsługiwać 4 strażaków. Dwóch stało z jednej strony, dwóch z drugiej – przy drążkach do pompowania. Kolejny strażak musiał trzymać węża zakończonego prądownicą – urządzeniem, z którego wychodzi woda pod ciśnieniem. Ponieważ była to ciężka praca musieli mieć zastępstwo, by się co jakiś czas zmieniać. Konie potrzebne zarówno do przewozu sikawek jak i dodatkowych wozów z załogą, pożyczali gospodarze danej wioski. Kiedyś były niemal w każdym domu, więc nie było większego problemu.
Jak paliło się w Przeworsku…
– Z jakich innych sprzętów korzystano?
– W specjalnych skrzyniach przy sikawkach przechowywano różnego rodzaju klucze do przykręcania i łączenia węży, czy toporki, które każdy strażak nosił przy pasie podczas akcji. Służyły do wybijania okien, wyważania zamków w drzwiach i kłódek. Wszystkie sikawki wyposażone były w latarnie, m.in. naftowe, karbidowe, świecowe. Do lat 30. XX wieku nie było w Przeworsku światła, więc gdy pożar wybuchał w nocy, trzeba było jakoś tę drogę oświetlić. Obowiązkowym wyposażeniem były też drabiny tzw. dwuhakowe zwane strzechowymi. Miały dwa zagięte zęby, którymi można było zahaczyć o dach. Świetnie sprawdzały się również drabiny Szczerbowskiego – od nazwiska jej konstruktora – nazywane piramidką. Były one składane, co umożliwiało wchodzenie na nie i z jednej i z drugiej strony. Z kolei podobnymi do wideł bosakami strzechowymi, zdejmowano palącą się słomę. Praktycznym sprzętem były też pływaki, które utrzymywały węża na powierzchni pobieranej wody oraz tłumice do gaszenia trawy czy ściółki leśnej. Co ciekawe, tłumice używa się do dziś. Zamieszczone na końcu drążka, metalowe końcówki przypominające płetwy, którymi uderzano, skutecznie sprawdzają się w tłumieniu ognia.
– Strażacy mieli pełne ręce roboty…
– Prawdopodobieństwo pożaru kiedyś było dużo większe niż jest dzisiaj ze względu na powszechną drewnianą zabudowę, dachy ze słomy bądź kryte gontem. Gdy wybuchał pożar, to zanim pomoc dojechała, zwykle nie było co gasić. Strażacy mogli jedynie polewać wodą domy obok, aby pożar się nie rozprzestrzeniał. Dawniej często płonęły całe wioski i miasta. Tak też było m.in. w 1930 r. w Przeworsku gdzie w dzielnicy żydowskiej wybuchł duży pożar. Cały rynek, ul. Kazimierzowska zostały doszczętnie zniszczone. Straż pożarna z Przeworska (powstała w 1896 r.) nie mogła dać sobie rady z jego opanowaniem. Na pomoc przyjechały: straż Potockiego z Łańcuta, pomoc wojskowa z Jarosławia, straż cukrowni, straż z Mikulic i innych okolicznych miejscowości. W końcu udało się pożar ugasić, ale straty były bardzo duże. Spłonęło 45 domów!
– choćby tyle jednostek okazało się nieskutecznych?
– Użycie sikawek strażackich wymagało sąsiedztwa zbiornika wodnego: rowu, stawu czy studni. Gdy nie było go w pobliżu, trzeba było ok. 400, 500-litrowymi beczkami bądź beczkowozami tę wodę przywozić. Przy tym ogromnym pożarze w Przeworsku wodę dowożono z rzeki Mleczki, oddalonej o ok. kilometr od miejsca pożaru. Był on tak spektakularny, że, rozpisywały się o nim nie tylko gazety Polsce, ale i zagranicą.
– A co było jego przyczyną?
– Prawdopodobnie przewrócona świeca. Choć teorii było więcej. 5 lat później w 1935 r. władze Przeworska doszły do wniosku iż prawdopodobieństwo wybuchu podobnych pożarów jest bardzo duże, a sikawki nie spełniają swojej roli. Zakupiono więc pierwszą dla miasta motopompę – urządzenie ze zbiornikiem na paliwo, silnikami i wóz do jej przewozu. Ten ostatni eksponujemy w naszych zbiorach.
Dodge amerykański ozdobą zbiorów
– Wtedy nowoczesność zaczęła wkraczać do strażackiego świata?
– Sikawek używano jeszcze do lat 60. XX wieku. Później zaczęły pojawiać się samochody strażackie. Takim bardzo unikatowym modelem, wręcz cacuszkiem jest dziś Star 20. W naszych zbiorach mamy model z 1953 r., – niestety jest w złym stanie i wymaga konserwacji. W latach 60 i 70. zaczęły służyć Stary 21, 25, 26. W niektórych ochotniczych strażach pożarnych jeszcze działają. Jednak prawdziwym skarbem przeworskich zbiorów jest dodge amerykański.
– Co w nim wyjątkowego?
– To unikatowy, choć nie typowo strażacki samochód. Mają go tylko dwa muzea w Polsce: my i muzeum w Alwerni koło Krakowa. Dodge’e produkowano na potrzeby armii. Ten trafił do byłego województwa przemyskiego z USA z powstałej w 1943 r. w Waszyngtonie tzw. UNRRY, która udzielała pomocy krajom wyzwalającym się po II wojnie światowej. M.in. tą pomocą były właśnie dodge’e. Trafił on na nasze tereny w 1963 r. Kilka miesięcy służył w Kańczudze, później został przeniesiony do Świętoniowej – do dziś żyje pan – już w podeszłym wieku, który był kierowcą tego dodge’a. Przewoził strażaków oraz motopompę. W 1987 r. dodge trafił do nas jako wysłużony samochód. W 2014 r. poddano go konserwacji.
Muzeum Pożarnictwa pełne skarbów
– Wasze muzeum ma prawdziwe strażackie skarby. Ile liczy eksponatów?
-Około 1400. Do tego posiadamy ponad 400 teczek zawierających akta i dokumenty dotyczące dziejów ochotniczych straży pożarnych a także zbiór fotografii archiwalnych liczący ponad 2,5 tysiąca pozycji.
– Jak udało się zgromadzić tak imponujące zbiory
– Muzeum Pożarnictwa powstało z prywatnych zbiorów kolekcjonera i pasjonata Leona Trybalskiego – przeworszczanina, którego rodzina od lat związana była ze strażą. Jest to jedyne tego rodzaju muzeum na Podkarpaciu pokazujące postęp techniki ratowniczej jaka dokonała się na przestrzeni ostatnich 150 lat. Cały sprzęt pochodzi tylko z terenu powiatu przeworskiego – chyba tylko ok. 10 eksponatów nie jest stąd. Muzeum powstało w 1974 r. i mieści się w dawnych stajniach cugowych księcia Lubomirskiego. Leon Trybalski przekazał swoją kolekcję właśnie pod warunkiem powstania muzeum. Chciał mieć pewność, iż ten sprzęt nie zaginie.
– I nic nie zginęło?
– Nie. Może dlatego, iż nad całością naszych zbiorów czuwa rzeźbiona w drewnie, polichromowana figurka z 1823 r. To patron strażaków – Święty Florian.
Rozmawiała Aneta Jamroży