Gwiazdy milkną, choć noc - podniosła
i zaszczycona własną obecnością -
wygląda zza kurtyny, sprawdza,
czy przypadkiem
nie narodziła się ponownie.
Zmierzch, tak buńczuczny
i posępnie nienapoczęty,
jest płatkiem śniegu, który dogorywa
w cieple mojego oddechu.
Wiem, iż nie ma sensu wspominać
jutra - poranek przebudzi się
o okazyjnej porze,
ból odzyska słony smak.
Nigdy nie będzie tak, jak za czasów
wolności; Twój czas okaże się pragnieniem,
którego imienia wciąż nadużywam.
Płonie we mnie Twoje spojrzenie -
najwyższy czas, aby zapomnieć
o posłuszeństwu.
Zbyt długo myślałam o śnie; nie chciałam,
aby okazał się również moim.
Pozwólmy odejść myślom,
zgódźmy się, aby zachód słońca
okazał się ostatecznym zadośćuczynieniem.
Nie stanę się przebłyskiem zniewolenia,
przypadkiem,
jakiego stale się wstydzę.